sobota, 19 września 2015

Opowiadanie: "Śmierciożerca" [cz. 2/3]




*

Ogród na tyłach rezydencji Malfoyów skąpany był w zielono-srebrnym świetle. Równo przycięte żywopłoty i symetrycznie rozmieszczone klomby, a nawet posadzone w równiutkich rzędach drzewa – wszystko oświetlały maleńkie, unoszące się leniwie w powietrzu świetlne punkciki.
Narcyza była zachwycona.
Lucjusz widział to w spojrzeniu jej jasnych oczu, w pełnej gracji pozie, z którą przystanęła i przyglądała się widowisku.
- Podoba ci się? - spytał, ujmując ją delikatnie za rękę. Jego ukochana skinęła tylko głową z aprobatą i, ku satysfakcji Lucjusza, pewnym zachwytem.
Poprowadził ją przez długi szpaler drzew, na końcu którego znajdowała się przestronna altana. Lucjusz gestem wskazał Narcyzie, by weszła pierwsza i czym prędzej do niej dołączył. Gdzieś niedaleko słychać było delikatny szum fontanny, poza tym cały ogród skąpany był w ciszy wieczoru.
Lucjusz stanął przed Narcyzą, Cyzią, jego ukochaną, i ujął ją za dłonie. Przez chwilę wpatrywał się w jej piękną, bladą twarz, o delikatnie zarysowanej szczęce, okolonej falami długich, jasnych włosów, w jej błękitne oczy spoglądające na niego spod rzęs.
Wtem spod sufitu altany spłynęła ku nim srebrzysta kula światła, znacznie większa niż pozostałe otaczające ich światełka. Zatrzymała się między nimi, tuż nad ich złączonymi dłońmi.
- Narcyzo Black – odezwał się Lucjusz lekko drżącym z emocji głosem, nie odrywając oczu od błękitnych tęczówek ukochanej. - Czy zechcesz zostać moją żoną?
Gdy tylko wypowiedział te słowa, światło zaczęło blednąć, aż w końcu zniknęło, odsłaniając ukryty w środku srebrny sygnet ze szmaragdem. W kamieniu wyraźnie wygrawerowany był, połyskujący w zielonkawym świetle, herb rodu Malfoyów.
- Lucjuszu... - zaczęła nieco zszokowana Narcyza, przyprawiając go tym o ukłucie niepokoju. Potem jednak jej oczy rozjaśniły się radością, którą mężczyzna miał zapamiętać już do końca życia. - Tak! Tak! - zawołała w końcu jego ukochana, uśmiechając się pięknie. - Zostanę twoją żoną, Lucjuszu Malfoy – dodała, choć było to zupełnie zbędne.
Lucjusz ujął sygnet w dłoń i delikatnie wsunął na serdeczny palec prawej ręki Narcyzy. Pasował idealnie, jakby stworzony został specjalnie z myślą o jej wąskich, szczupłych dłoniach. Lucjusz uśmiechnął się i spojrzał na swoją świeżo upieczoną narzeczoną z taką miłością w oczach, że gdyby nie patrzyła na niego dokładnie tak samo, pewnie by się speszyła i odwróciła wzrok.
Nachylił się i pocałował delikatnie ukochaną, czując, że jest najszczęśliwszym czarodziejem na świecie.

*

Brzęk tłuczonego szkła rozległ się w pustym salonie. Panująca dotąd cisza sprawiła, że zdawał się głośny niemal jak huk deportacji.
Lucjusz zwinął się z bólu, przyciskając przedramię do piersi. Jęknął cicho, gdy uczucie przypalania skóry rozżarzonym pogrzebaczem stało się niemal nie do wytrzymania. Oddychając ciężko, sięgnął do rękawa i drżącą ręką podciągnął go aż do łokcia.
Mroczny Znak na jego przedramieniu z każdą chwilą coraz bardziej ciemniał, stopniowo przybierając barwę atramentu. Im ciemniejszy stawał się symbol, tym większym ogniem palił skórę. Lucjusz wiedział co to oznacza, wytłumaczył mu to Rudolf krótko po inicjacji na Śmierciożercę. Natychmiast, choć z niemałym trudem, podniósł się więc i z trzaskiem deportował.

Kiedy pojawił się na miejscu, przez chwilę nie był pewien, czy rzeczywiście już wylądował. W pomieszczeniu było ciemno i chłodno. Pachniało wilgocią.
W końcu jego wzrok przyzwyczaił się nieco do ciemności, a ból w przedramieniu zelżał na tyle, by móc go ignorować. Lucjusz zorientował się, że znajduje się w niezbyt długim, skąpo oświetlonym korytarzu. Za pobliskimi drzwiami dostrzegł jednak słaby poblask pochodni, więc czym prędzej ruszył w tamtym kierunku. Zatrzymał się dopiero tuż przed nimi, niepewny, czy powinien wejść bez uprzedzenia.
- Wejdź, Lucjuszu. Czekaliśmy na ciebie – usłyszał znajomy, chłodny głos. Pchnął ciężkie, drewniane drzwi, a te natychmiast uchyliły się z lekkim skrzypnięciem. W niewielkim pomieszczeniu, mogącym służyć równie dobrze za celę, jak i za zwykły składzik, zobaczył swojego Pana oraz dwóch innych Śmierciożerców. Dopiero teraz zorientował się, że nie założył szaty ani maski.
- Nie przejmuj się, Lucjuszu. Dzisiaj nie będziesz potrzebował maski – oznajmił Voldemort bez cienia gniewu, ale też i wyrozumiałości. Po prostu stwierdził fakt.
Lucjusz skinął głową.
- Jakie masz dla mnie rozkazy, mój panie? - spytał, nie patrząc na pozostałych dwóch Śmierciożerców.
- Ślubowałeś oczyszczać rasę czarodziejów z plugawej krwi – rzekł Czarny Pan, świdrując go spojrzeniem swoich ciemnych oczu. - Czas zatem, byś zaczął wypełniać swoją przysięgę. – To mówiąc, Lord odsunął się nieco, odsłaniając przed Lucjuszem kąt pomieszczenia. Leżąca tam kupa szmat poruszyła się lekko i Lucjusz z niejakim obrzydzeniem zdał sobie sprawę, że to człowiek, a właściwie wrak człowieka. Przerażony do granic możliwości i pewnie już szalony mężczyzna zaczął się trząść i cicho pojękiwać. - Ten człowiek uzurpował sobie prawo do godności czarodzieja.
- Co z nim zrobić, panie? - spytał Lucjusz, z nieskrywaną niechęcią patrząc na szlamę.
- Zabić, oczywiście.
Podniósł zdumiony wzrok na Lorda, przez ułamek sekundy zastanawiając się, czy ten mówi poważnie. Nic jednak nie wskazywało, by rozkaz był żartem lub prowokacją. Był po prostu rozkazem.
Lucjusz ponownie spojrzał na kulącego się niemal u jego stóp mugolaka. Brzydził się nim, jego brudną krwią sączącą się powoli z ran po torturach, jego strachem, a nade wszystko tym, że mimo to, ten człowiek wciąż chciał żyć.
Wyjął zza pazuchy różdżkę i wycelował, patrząc prosto w oczy mężczyzny.
Słowa zaklęcia właściwie same opuściły jego usta. Maleńkie pomieszczenie rozświetlił oślepiający błysk zieleni.

*

Mijały tygodnie, a Lucjusz coraz lepiej czuł się w swojej nowej roli. Śmierciożercy, a wraz z nimi i on sam, budzili coraz większy respekt.
Nie, właściwie nie respekt.
Strach.
Im brutalniej rozprawiali się ze szlamami, im gorliwiej wypełniali swoją misję, tym głośniej robiło się o nich w świecie czarodziejów. Najbardziej jednak bano się Czarnego Pana. Voldemort nie próżnował, metodycznie budując sobie, ku radości Lucjusza, reputację największego czarnoksiężnika wszech czasów.
Tego, który zmieni świat.
Zdobywali coraz to nowych popleczników, ale Lucjusz szczycił się pozycją jednego z najwierniejszych sług Czarnego Pana. Brał udział w najbardziej kluczowych atakach i często obejmował przywództwo nad Śmierciożercami w kolejnych misjach.
Był dumny, mogąc wykonywać te wszystkie rozkazy, szczęśliwy, nareszcie spełniając to, o czym marzył, odkąd jako dziecku wpojono mu oczywistą wyższość czystej krwi nad brudnymi szlamami.
Powiedział też o tym Narcyzie.
- Śmierciożerca? - błękitne oczy jego narzeczonej rozszerzyły się z niedowierzania, gdy wyjawił jej swoją tajemnicę.
Pokiwał z zapałem głową.
- Posłuchaj, Narcyzo... To nie są szaleńcy. Oni... My... Naprawdę możemy coś zmienić. Oczyścić rasę czarodziejów z całego mugolskiego szlamu – oczy mu zabłysły, ale Narcyza wciąż nie wyglądała na przekonaną.
- Jesteś pewien, że to... Rozsądne? - skrzywiła się lekko.
- Oczywiście, że tak – odparł z lekceważeniem. Że też w ogóle przyszło jej coś takiego do głowy! - Walczymy dla idei, Cyziu. Dla lepszej przyszłości czarodziejów. Wyobrażasz to sobie? Świat bez szlam, w którym Mugole nie będą już utrapieniem, ale klękną przed nami tak, jak zawsze na to zasługiwaliśmy... Świat, w którym nasze dzieci będą mogły żyć wolne, bez żadnych bzdurnych praw i ograniczeń! - mówił z zapałem, za wszelką cenę pragnąc przekazać Narcyzie to, co sam dostrzegał już od dłuższego czasu.
- Nasze dzieci? - przez sceptyczną twarz Narcyzy przemknął lekki uśmiech. - Na to chyba za wcześnie...
- Kocham cię, Narcyzo – powiedział Lucjusz poważnie. - Mam zamiar spędzić z tobą resztę życia... Wspaniałego życia, jeśli tylko uda nam się je wywalczyć.
- Nam?
Lucjusz skinął głową.
- Dołącz do nas, Narcyzo. Dołącz do Śmierciożerców. Zobaczysz, że Czarny Pan nas nie zawiedzie...
Narcyza spojrzała na niego z miłością, po czym skinęła głową.

*

Była taka piękna.
Lucjusz nie był w stanie myśleć o niczym innym, kiedy stała przed nim w śnieżnobiałej sukni, tak promienna, z jasnymi włosami spiętymi tiarą z białego złota. Z zachwytem patrzył na jej rozjaśnioną uśmiechem twarz i nie mógł uwierzyć we własne szczęście.
- … dopóki śmierć was nie rozłączy? - usłyszał tylko męski głos gdzieś z boku. Urzędnik spojrzał na niego wyczekująco.
- Przysięgam – odpowiedział Lucjusz, starając się nie okazywać targających nim emocji. Nie wypadało przecież zachowywać się nieodpowiednio na własnym ślubie. Mimo to, ręce delikatnie mu drżały, kiedy wsuwał obrączkę na dłoń Narcyzy i przyjmował identyczną od niej.
- Jesteście od tej chwili mężem i żoną – oznajmił krótko czarodziej. Lucjusz pochylił się i pocałował delikatnie ukochaną, po czym oboje uśmiechnęli się i odwrócili do zebranych. Wiwaty i oklaski wypełniły salę. Najbliżej stali Rufus Lestrange i Avery, jego drużbowie, a po drugiej stronie Andromeda i Bellatrix, siostry i druhny Narcyzy. To oni pierwsi podeszli do młodej pary. Lucjusz uśmiechał się szeroko, przyjmując kolejne życzenia i gratulacje, cały czas ściskając przy tym rękę ukochanej, jakby bał się, że za chwilę zniknie, że okaże się tylko pięknym snem lub zjawą. Rzecz jasna, nic takiego się nie stało, równie jak on uszczęśliwiona Narcyza wciąż stała u jego boku, kiedy podchodzili do nich ostatni goście.
Wreszcie nadszedł czas na ich rodziców, zgodnie z tradycją składających gratulacje na samym końcu, razem z symbolicznymi podarkami od głów rodów. Od ojca Narcyzy otrzymali w darze domowego skrzata. Abraxas z kolei ofiarował im dwa spore jaja, z których na oczach wszystkich wykluły się pisklęta niezwykle rzadkich, białych pawi. Pan Malfoy powiedział przy tym, że magiczne ptaki będą towarzyszyły im tak długo, jak długo przetrwa ich miłość. Na te słowa w błękitnych oczach jego żony rozbłysły łzy wzruszenia, a sam Lucjusz zaniemówił, spoglądając tylko na ojca z mieszaniną zdumienia i bezbrzeżnej dumy.
Czy cokolwiek mogłoby zakłócić ich szczęście?

*

Pukanie do drzwi gwałtownie rozdarło ciszę. Lucjusz uniósł głowę znad Proroka Wieczornego, zastanawiając się, kto mógłby odwiedzić ich o tej porze. Było późno, a przybysz aportował się bezpośrednio przed drzwiami, inaczej musiałby czekać pod bramą... Zatem to musiał być ktoś z rodziny.
Tylko kto?
Właśnie miał wstać i podejść do drzwi, gdy zobaczył schodzącą po schodach Narcyzę.
- Spodziewasz się kogoś, kochanie? - spytał. Żona pokręciła tylko głową, najwyraźniej równie zdezorientowana, co on.
- Otworzę – powiedziała, po czym zniknęła w korytarzu. Lucjusz usłyszał tylko dźwięk otwieranych drzwi i przyciszone głosy. Po chwili rozległy się kroki, a do przestronnego salonu weszła Narcyza w towarzystwie...
- Bellatrix – odezwał się Lucjusz, skinąwszy szwagierce głową. Ta odwzajemniła gest, ale gdy otworzył usta, by zapytać co ją sprowadza, czarnowłosa bez słowa pociągnęła Narcyzę po schodach i dalej, w głąb rezydencji. Trzasnęły drzwi do jednej z gościnnych sypialni.
Próbował skupić się na lekturze, ale najnowsze doniesienia o poczynaniach Śmierciożerców, które niemal krzyczały z pierwszych stron gazety, nie były w stanie zająć jego myśli. Czego Bellatrix szukała tak późno u Narcyzy? I czemu wyglądała na tak... Wzburzoną?
W końcu z pomieszczenia zaczęły dobiegać go podniesione głosy obu kobiet. Zamknął Proroka i wstał, z zamiarem sprawdzenia co dzieje się tam, na górze. W tym samym momencie z hukiem otworzyły się drzwi na piętrze, a chwilę potem po schodach zbiegła Bellatrix. Nazwanie jej stanu wściekłością byłoby tragicznym niedopowiedzeniem.
- To jest nasza siostra, Bello! - rozległ się głos Narcyzy, która właśnie stanęła u szczytu schodów. W jej tonie pobrzmiewała nuta wahania i lekkiej desperacji.
Bellatrix odwróciła się i spojrzała na Narcyzę spod ciężkich powiek.
- Ja już nie mam siostry – wysyczała z ledwie powstrzymywaną furią. - Ty również, Cyziu, i najlepiej będzie, jeśli zapomnisz, że kiedykolwiek ją miałaś.
Po tych słowach Bellatrix wyszła, a właściwie prawie wybiegła z rezydencji, nawet nie patrząc na obserwującego tę scenę Lucjusza. Ten przeniósł zdezorientowany wzrok na żonę, która wciąż stała u szczytu schodów z dłonią przyciśniętą do twarzy.
- Cyziu...? - odezwał się niepewnie, ruszając ku ukochanej. Czym prędzej wbiegł po schodach i objął Narcyzę. Ta wtuliła się w niego, a jej drobnym ciałem wstrząsnął szloch. - Co się stało, Cyziu? - spytał cicho, kiedy już trochę się uspokoiła.
- D-dromeda, ona... - wyjąkała Narcyza, ale nie była w stanie skończyć. Lucjusz obejmował ją mocno, gładząc po jasnych włosach. Spokojnie czekał, aż Narcyza się wypłacze. Potem zaprowadził ją na dół i posadził w wygodnym fotelu przed kominkiem.
- Zgredek! - zawołał niezbyt głośno. W salonie natychmiast z trzaskiem aportował się skrzat. Kłaniając się Lucjuszowi, niemal dotknął ołówkowatym nosem podłogi. - Przygotuj swojej pani herbatę – powiedział krótko, a Zgredek skłonił się tylko raz jeszcze i zniknął.
- Co się stało z Andromedą, Cyziu? - spytał ponownie Lucjusz, kucając przy fotelu i ujmując dłonie żony.
- Ona... Uciekła. Powiedziała rodzicom, że wychodzi za jakiegoś... Jakiegoś mugolaka i poprosiła ich o błogosławieństwo – Narcyza skrzywiła się lekko, jakby sama myśl o zrobieniu czegoś podobnego wydała jej się absurdalna. - Ojciec zagroził, że ją wydziedziczy, a ona... - Jej warga zadrżała niebezpiecznie, ale udało jej się powstrzymać łzy. - P-powiedziała, że jeśli noszenie nazwiska Black ma ją zmusić do życia bez miłości, to ona nie chce już nazywać się Black... Ojciec kazał jej się wynosić i powiedział, że w takim razie n-nie jest już j-jego c-córką...
Wyrzuciwszy to z siebie, Narcyza nie wytrzymała i znowu wybuchnęła płaczem. Zgredek wrócił z herbatą, wzorowo podaną w porcelanowym serwisie. Lucjusz odprawił go i sam nalał bursztynowego płynu do filiżanki, dodał cukru i podsunął żonie. Z troską patrzył, jak ukochana drżącymi dłońmi bierze od niego naczynie i upija łyk, o mały włos nie rozlewając przy tym zawartości.
- Posłuchaj, Cyziu... Wiem, że kochasz Andromedę, ale ona się was wyrzekła – powiedział spokojnie, ale stanowczo. Narcyza spojrzała na niego zdumiona. - Wyrzekła się nie tylko nazwiska, ale też ciebie i Belli. Wolała uciec z jakimś mugolakiem, niż zostać z rodziną – podjął po chwili, mimo że przez twarz jego żony przemknął wyraz bólu. - To nie twoja wina, ale Bella ma rację. Powinnaś o niej zapomnieć. Sama zdecydowała, że nie jest już waszą siostrą.
Przez chwilę Narcyza wyglądała, jakby miała ochotę uderzyć męża, ale w końcu westchnęła z rezygnacją.
- Masz rację – powiedziała cicho, wpatrując się w filiżankę z herbatą. - Ale... Jak mogła nam to zrobić? - wyszeptała po chwili z niedowierzaniem.
Lucjusz nie odpowiedział, nachylił się tylko i czule ucałował żonę w czoło. Zastanawiał się nad tym samym. Jak Dromeda mogła tak lekko zrezygnować ze swojego dziedzictwa? I to dla kogo? Dla jakiejś pierwszej lepszej szlamy, brudnego mugolaka... To niedorzeczne.
Wzdrygnął się lekko z obrzydzeniem. Narcyza niczego jednak nie zauważyła, ze łzami w oczach wpatrując się w ogień buzujący w kominku. Szkarłatny symbol na jej odsłoniętym przedramieniu zdawał się poruszać lekko, oświetlony migoczącym światłem.


<<  [cz. 1/3]                                                                                                            [cz.3/3]  >>

2 komentarze:

  1. Czy człowiek może oczekiwać czegoś więcej niż upragniony tekst pod wieczór. Genialne, misterny fragment cudownej historii. Jak silna może być w człowieku idea ? To teraz tylko wyczekiwać na zakończenie.

    OdpowiedzUsuń

Czarodzieje i Czarownice!
Skoro tu jesteście, to znaczy, że również i Wam udzieliła się magia Hogwartu. Jeśli więc przeczytacie jakiegoś posta, dajcie mi znać przez sowę, co o nim myślicie. Będę wdzięczna za wszelkie uwagi - jedyne, o co proszę, to szczerość :)