*
Ogród
na tyłach rezydencji Malfoyów skąpany był w zielono-srebrnym
świetle. Równo przycięte żywopłoty i symetrycznie rozmieszczone
klomby, a nawet posadzone w równiutkich rzędach drzewa – wszystko
oświetlały maleńkie, unoszące się leniwie w powietrzu świetlne
punkciki.
Narcyza
była zachwycona.
Lucjusz
widział to w spojrzeniu jej jasnych oczu, w pełnej gracji pozie, z
którą przystanęła i przyglądała się widowisku.
-
Podoba ci się? - spytał, ujmując ją delikatnie za rękę. Jego
ukochana skinęła tylko głową z aprobatą i, ku satysfakcji
Lucjusza, pewnym zachwytem.
Poprowadził
ją przez długi szpaler drzew, na końcu którego znajdowała się
przestronna altana. Lucjusz gestem wskazał Narcyzie, by weszła
pierwsza i czym prędzej do niej dołączył. Gdzieś niedaleko
słychać było delikatny szum fontanny, poza tym cały ogród
skąpany był w ciszy wieczoru.
Lucjusz
stanął przed Narcyzą, Cyzią, jego ukochaną, i ujął ją za
dłonie. Przez chwilę wpatrywał się w jej piękną, bladą twarz,
o delikatnie zarysowanej szczęce, okolonej falami długich, jasnych
włosów, w jej błękitne oczy spoglądające na niego spod rzęs.
Wtem
spod sufitu altany spłynęła ku nim srebrzysta kula światła,
znacznie większa niż pozostałe otaczające ich światełka.
Zatrzymała się między nimi, tuż nad ich złączonymi dłońmi.
-
Narcyzo Black – odezwał się Lucjusz lekko drżącym z emocji
głosem, nie odrywając oczu od błękitnych tęczówek ukochanej. -
Czy zechcesz zostać moją żoną?
Gdy
tylko wypowiedział te słowa, światło zaczęło blednąć, aż w
końcu zniknęło, odsłaniając ukryty w środku srebrny sygnet ze
szmaragdem. W kamieniu wyraźnie wygrawerowany był, połyskujący w
zielonkawym świetle, herb rodu Malfoyów.
-
Lucjuszu... - zaczęła nieco zszokowana Narcyza, przyprawiając go
tym o ukłucie niepokoju. Potem jednak jej oczy rozjaśniły się
radością, którą mężczyzna miał zapamiętać już do końca
życia. - Tak! Tak! - zawołała w końcu jego ukochana, uśmiechając
się pięknie. - Zostanę twoją żoną, Lucjuszu Malfoy – dodała,
choć było to zupełnie zbędne.
Lucjusz
ujął sygnet w dłoń i delikatnie wsunął na serdeczny palec
prawej ręki Narcyzy. Pasował idealnie, jakby stworzony został
specjalnie z myślą o jej wąskich, szczupłych dłoniach. Lucjusz
uśmiechnął się i spojrzał na swoją świeżo upieczoną
narzeczoną z taką miłością w oczach, że gdyby nie patrzyła na
niego dokładnie tak samo, pewnie by się speszyła i odwróciła
wzrok.
Nachylił
się i pocałował delikatnie ukochaną, czując, że jest
najszczęśliwszym czarodziejem na świecie.
*
Brzęk
tłuczonego szkła rozległ się w pustym salonie. Panująca dotąd
cisza sprawiła, że zdawał się głośny niemal jak huk deportacji.
Lucjusz
zwinął się z bólu, przyciskając przedramię do piersi. Jęknął
cicho, gdy uczucie przypalania skóry rozżarzonym pogrzebaczem stało
się niemal nie do wytrzymania. Oddychając ciężko, sięgnął do
rękawa i drżącą ręką podciągnął go aż do łokcia.
Mroczny
Znak na jego przedramieniu z każdą chwilą coraz bardziej ciemniał,
stopniowo przybierając barwę atramentu. Im ciemniejszy stawał się
symbol, tym większym ogniem palił skórę. Lucjusz wiedział co to
oznacza, wytłumaczył mu to Rudolf krótko po inicjacji na
Śmierciożercę. Natychmiast, choć z niemałym trudem, podniósł
się więc i z trzaskiem deportował.
Kiedy
pojawił się na miejscu, przez chwilę nie był pewien, czy
rzeczywiście już wylądował. W pomieszczeniu było ciemno i
chłodno. Pachniało wilgocią.
W
końcu jego wzrok przyzwyczaił się nieco do ciemności, a ból w
przedramieniu zelżał na tyle, by móc go ignorować. Lucjusz
zorientował się, że znajduje się w niezbyt długim, skąpo
oświetlonym korytarzu. Za pobliskimi drzwiami dostrzegł jednak
słaby poblask pochodni, więc czym prędzej ruszył w tamtym
kierunku. Zatrzymał się dopiero tuż przed nimi, niepewny, czy
powinien wejść bez uprzedzenia.
-
Wejdź, Lucjuszu. Czekaliśmy na ciebie – usłyszał znajomy,
chłodny głos. Pchnął ciężkie, drewniane drzwi, a te natychmiast
uchyliły się z lekkim skrzypnięciem. W niewielkim pomieszczeniu,
mogącym służyć równie dobrze za celę, jak i za zwykły
składzik, zobaczył swojego Pana oraz dwóch innych Śmierciożerców.
Dopiero teraz zorientował się, że nie założył szaty ani maski.
-
Nie przejmuj się, Lucjuszu. Dzisiaj nie będziesz potrzebował maski
– oznajmił Voldemort bez cienia gniewu, ale też i wyrozumiałości.
Po prostu stwierdził fakt.
Lucjusz
skinął głową.
-
Jakie masz dla mnie rozkazy, mój panie? - spytał, nie patrząc na
pozostałych dwóch Śmierciożerców.
-
Ślubowałeś oczyszczać rasę czarodziejów z plugawej krwi –
rzekł Czarny Pan, świdrując go spojrzeniem swoich ciemnych oczu. -
Czas zatem, byś zaczął wypełniać swoją przysięgę. – To
mówiąc, Lord odsunął się nieco, odsłaniając przed Lucjuszem
kąt pomieszczenia. Leżąca tam kupa szmat poruszyła się lekko i
Lucjusz z niejakim obrzydzeniem zdał sobie sprawę, że to człowiek,
a właściwie wrak człowieka. Przerażony do granic możliwości i
pewnie już szalony mężczyzna zaczął się trząść i cicho
pojękiwać. - Ten człowiek uzurpował sobie prawo do godności
czarodzieja.
-
Co z nim zrobić, panie? - spytał Lucjusz, z nieskrywaną niechęcią
patrząc na szlamę.
-
Zabić, oczywiście.
Podniósł
zdumiony wzrok na Lorda, przez ułamek sekundy zastanawiając się,
czy ten mówi poważnie. Nic jednak nie wskazywało, by rozkaz był
żartem lub prowokacją. Był po prostu rozkazem.
Lucjusz
ponownie spojrzał na kulącego się niemal u jego stóp mugolaka.
Brzydził się nim, jego brudną krwią sączącą się powoli z ran
po torturach, jego strachem, a nade wszystko tym, że mimo to, ten
człowiek wciąż chciał żyć.
Wyjął
zza pazuchy różdżkę i wycelował, patrząc prosto w oczy
mężczyzny.
Słowa
zaklęcia właściwie same opuściły jego usta. Maleńkie
pomieszczenie rozświetlił oślepiający błysk zieleni.
*
Mijały
tygodnie, a Lucjusz coraz lepiej czuł się w swojej nowej roli.
Śmierciożercy, a wraz z nimi i on sam, budzili coraz większy
respekt.
Nie,
właściwie nie respekt.
Strach.
Im
brutalniej rozprawiali się ze szlamami, im gorliwiej wypełniali
swoją misję, tym głośniej robiło się o nich w świecie
czarodziejów. Najbardziej jednak bano się Czarnego Pana. Voldemort
nie próżnował, metodycznie budując sobie, ku radości Lucjusza,
reputację największego czarnoksiężnika wszech czasów.
Tego,
który zmieni świat.
Zdobywali
coraz to nowych popleczników, ale Lucjusz szczycił się pozycją
jednego z najwierniejszych sług Czarnego Pana. Brał udział w
najbardziej kluczowych atakach i często obejmował przywództwo nad
Śmierciożercami w kolejnych misjach.
Był
dumny, mogąc wykonywać te wszystkie rozkazy, szczęśliwy,
nareszcie spełniając to, o czym marzył, odkąd jako dziecku
wpojono mu oczywistą wyższość czystej krwi nad brudnymi szlamami.
Powiedział
też o tym Narcyzie.
-
Śmierciożerca? - błękitne oczy jego narzeczonej
rozszerzyły się z niedowierzania, gdy wyjawił jej swoją
tajemnicę.
Pokiwał
z zapałem głową.
-
Posłuchaj, Narcyzo... To nie są szaleńcy. Oni... My...
Naprawdę możemy coś zmienić. Oczyścić rasę czarodziejów z
całego mugolskiego szlamu – oczy mu zabłysły, ale Narcyza wciąż
nie wyglądała na przekonaną.
-
Jesteś pewien, że to... Rozsądne? - skrzywiła się lekko.
-
Oczywiście, że tak – odparł z lekceważeniem. Że też w
ogóle przyszło jej coś takiego do głowy! - Walczymy dla idei,
Cyziu. Dla lepszej przyszłości czarodziejów. Wyobrażasz to sobie?
Świat bez szlam, w którym Mugole nie będą już utrapieniem, ale
klękną przed nami tak, jak zawsze na to zasługiwaliśmy... Świat,
w którym nasze dzieci będą mogły żyć wolne, bez żadnych
bzdurnych praw i ograniczeń! - mówił z zapałem, za wszelką cenę
pragnąc przekazać Narcyzie to, co sam dostrzegał już od dłuższego
czasu.
-
Nasze dzieci? - przez sceptyczną twarz Narcyzy przemknął lekki
uśmiech. - Na to chyba za wcześnie...
-
Kocham cię, Narcyzo – powiedział Lucjusz poważnie. - Mam zamiar
spędzić z tobą resztę życia... Wspaniałego życia, jeśli tylko
uda nam się je wywalczyć.
-
Nam?
Lucjusz
skinął głową.
-
Dołącz do nas, Narcyzo. Dołącz do Śmierciożerców. Zobaczysz,
że Czarny Pan nas nie zawiedzie...
Narcyza
spojrzała na niego z miłością, po czym skinęła głową.
*
Była
taka piękna.
Lucjusz
nie był w stanie myśleć o niczym innym, kiedy stała przed nim w
śnieżnobiałej sukni, tak promienna, z jasnymi włosami spiętymi
tiarą z białego złota. Z zachwytem patrzył na jej rozjaśnioną
uśmiechem twarz i nie mógł uwierzyć we własne szczęście.
-
… dopóki śmierć was nie rozłączy? - usłyszał tylko męski
głos gdzieś z boku. Urzędnik spojrzał na niego wyczekująco.
-
Przysięgam – odpowiedział Lucjusz, starając się nie okazywać
targających nim emocji. Nie wypadało przecież zachowywać się
nieodpowiednio na własnym ślubie. Mimo to, ręce delikatnie mu
drżały, kiedy wsuwał obrączkę na dłoń Narcyzy i przyjmował
identyczną od niej.
-
Jesteście od tej chwili mężem i żoną – oznajmił krótko
czarodziej. Lucjusz pochylił się i pocałował delikatnie ukochaną,
po czym oboje uśmiechnęli się i odwrócili do zebranych. Wiwaty i
oklaski wypełniły salę. Najbliżej stali Rufus Lestrange i Avery,
jego drużbowie, a po drugiej stronie Andromeda i Bellatrix, siostry
i druhny Narcyzy. To oni pierwsi podeszli do młodej pary. Lucjusz
uśmiechał się szeroko, przyjmując kolejne życzenia i gratulacje,
cały czas ściskając przy tym rękę ukochanej, jakby bał się, że
za chwilę zniknie, że okaże się tylko pięknym snem lub zjawą.
Rzecz jasna, nic takiego się nie stało, równie jak on
uszczęśliwiona Narcyza wciąż stała u jego boku, kiedy
podchodzili do nich ostatni goście.
Wreszcie
nadszedł czas na ich rodziców, zgodnie z tradycją składających
gratulacje na samym końcu, razem z symbolicznymi podarkami od głów
rodów. Od ojca Narcyzy otrzymali w darze domowego skrzata. Abraxas z
kolei ofiarował im dwa spore jaja, z których na oczach wszystkich
wykluły się pisklęta niezwykle rzadkich, białych pawi. Pan Malfoy
powiedział przy tym, że magiczne ptaki będą towarzyszyły im tak
długo, jak długo przetrwa ich miłość. Na te słowa w błękitnych
oczach jego żony rozbłysły łzy wzruszenia, a sam Lucjusz
zaniemówił, spoglądając tylko na ojca z mieszaniną zdumienia i
bezbrzeżnej dumy.
Czy
cokolwiek mogłoby zakłócić ich szczęście?
*
Pukanie
do drzwi gwałtownie rozdarło ciszę. Lucjusz uniósł głowę znad
Proroka Wieczornego, zastanawiając się, kto mógłby odwiedzić ich
o tej porze. Było późno, a przybysz aportował się bezpośrednio
przed drzwiami, inaczej musiałby czekać pod bramą... Zatem to
musiał być ktoś z rodziny.
Tylko
kto?
Właśnie
miał wstać i podejść do drzwi, gdy zobaczył schodzącą po
schodach Narcyzę.
-
Spodziewasz się kogoś, kochanie? - spytał. Żona pokręciła tylko
głową, najwyraźniej równie zdezorientowana, co on.
-
Otworzę – powiedziała, po czym zniknęła w korytarzu. Lucjusz
usłyszał tylko dźwięk otwieranych drzwi i przyciszone głosy. Po
chwili rozległy się kroki, a do przestronnego salonu weszła
Narcyza w towarzystwie...
-
Bellatrix – odezwał się Lucjusz, skinąwszy szwagierce głową.
Ta odwzajemniła gest, ale gdy otworzył usta, by zapytać co ją
sprowadza, czarnowłosa bez słowa pociągnęła Narcyzę po schodach
i dalej, w głąb rezydencji. Trzasnęły drzwi do jednej z
gościnnych sypialni.
Próbował
skupić się na lekturze, ale najnowsze doniesienia o poczynaniach
Śmierciożerców, które niemal krzyczały z pierwszych stron
gazety, nie były w stanie zająć jego myśli. Czego Bellatrix
szukała tak późno u Narcyzy? I czemu wyglądała na tak...
Wzburzoną?
W
końcu z pomieszczenia zaczęły dobiegać go podniesione głosy obu
kobiet. Zamknął Proroka i wstał, z zamiarem sprawdzenia co dzieje
się tam, na górze. W tym samym momencie z hukiem otworzyły się
drzwi na piętrze, a chwilę potem po schodach zbiegła Bellatrix.
Nazwanie jej stanu wściekłością byłoby tragicznym
niedopowiedzeniem.
-
To jest nasza siostra, Bello! - rozległ się głos Narcyzy, która
właśnie stanęła u szczytu schodów. W jej tonie pobrzmiewała
nuta wahania i lekkiej desperacji.
Bellatrix
odwróciła się i spojrzała na Narcyzę spod ciężkich powiek.
-
Ja już nie mam siostry – wysyczała z ledwie powstrzymywaną
furią. - Ty również, Cyziu, i najlepiej będzie, jeśli zapomnisz,
że kiedykolwiek ją miałaś.
Po
tych słowach Bellatrix wyszła, a właściwie prawie wybiegła z
rezydencji, nawet nie patrząc na obserwującego tę scenę Lucjusza.
Ten przeniósł zdezorientowany wzrok na żonę, która wciąż stała
u szczytu schodów z dłonią przyciśniętą do twarzy.
-
Cyziu...? - odezwał się niepewnie, ruszając ku ukochanej. Czym
prędzej wbiegł po schodach i objął Narcyzę. Ta wtuliła się w
niego, a jej drobnym ciałem wstrząsnął szloch. - Co się stało,
Cyziu? - spytał cicho, kiedy już trochę się uspokoiła.
-
D-dromeda, ona... - wyjąkała Narcyza, ale nie była w stanie
skończyć. Lucjusz obejmował ją mocno, gładząc po jasnych
włosach. Spokojnie czekał, aż Narcyza się wypłacze. Potem
zaprowadził ją na dół i posadził w wygodnym fotelu przed
kominkiem.
-
Zgredek! - zawołał niezbyt głośno. W salonie natychmiast z
trzaskiem aportował się skrzat. Kłaniając się Lucjuszowi, niemal
dotknął ołówkowatym nosem podłogi. - Przygotuj swojej pani
herbatę – powiedział krótko, a Zgredek skłonił się tylko raz
jeszcze i zniknął.
-
Co się stało z Andromedą, Cyziu? - spytał ponownie Lucjusz,
kucając przy fotelu i ujmując dłonie żony.
-
Ona... Uciekła. Powiedziała rodzicom, że wychodzi za jakiegoś...
Jakiegoś mugolaka i poprosiła ich o błogosławieństwo –
Narcyza skrzywiła się lekko, jakby sama myśl o zrobieniu czegoś
podobnego wydała jej się absurdalna. - Ojciec zagroził, że ją
wydziedziczy, a ona... - Jej warga zadrżała niebezpiecznie, ale
udało jej się powstrzymać łzy. - P-powiedziała, że jeśli
noszenie nazwiska Black ma ją zmusić do życia bez miłości, to
ona nie chce już nazywać się Black... Ojciec kazał jej się
wynosić i powiedział, że w takim razie n-nie jest już j-jego
c-córką...
Wyrzuciwszy
to z siebie, Narcyza nie wytrzymała i znowu wybuchnęła płaczem.
Zgredek wrócił z herbatą, wzorowo podaną w porcelanowym serwisie.
Lucjusz odprawił go i sam nalał bursztynowego płynu do filiżanki,
dodał cukru i podsunął żonie. Z troską patrzył, jak ukochana
drżącymi dłońmi bierze od niego naczynie i upija łyk, o mały
włos nie rozlewając przy tym zawartości.
-
Posłuchaj, Cyziu... Wiem, że kochasz Andromedę, ale ona się was
wyrzekła – powiedział spokojnie, ale stanowczo. Narcyza spojrzała
na niego zdumiona. - Wyrzekła się nie tylko nazwiska, ale też
ciebie i Belli. Wolała uciec z jakimś mugolakiem, niż zostać z
rodziną – podjął po chwili, mimo że przez twarz jego żony
przemknął wyraz bólu. - To nie twoja wina, ale Bella ma rację.
Powinnaś o niej zapomnieć. Sama zdecydowała, że nie jest już
waszą siostrą.
Przez
chwilę Narcyza wyglądała, jakby miała ochotę uderzyć męża,
ale w końcu westchnęła z rezygnacją.
-
Masz rację – powiedziała cicho, wpatrując się w filiżankę z
herbatą. - Ale... Jak mogła nam to zrobić? - wyszeptała po chwili
z niedowierzaniem.
Lucjusz
nie odpowiedział, nachylił się tylko i czule ucałował żonę w
czoło. Zastanawiał się nad tym samym. Jak Dromeda mogła tak lekko
zrezygnować ze swojego dziedzictwa? I to dla kogo? Dla jakiejś
pierwszej lepszej szlamy, brudnego mugolaka... To niedorzeczne.
Wzdrygnął
się lekko z obrzydzeniem. Narcyza niczego jednak nie zauważyła, ze
łzami w oczach wpatrując się w ogień buzujący w kominku.
Szkarłatny symbol na jej odsłoniętym przedramieniu zdawał się
poruszać lekko, oświetlony migoczącym światłem.
<< [cz. 1/3] [cz.3/3] >>
<< [cz. 1/3] [cz.3/3] >>
Czy człowiek może oczekiwać czegoś więcej niż upragniony tekst pod wieczór. Genialne, misterny fragment cudownej historii. Jak silna może być w człowieku idea ? To teraz tylko wyczekiwać na zakończenie.
OdpowiedzUsuńNo cóż, czekam na koniec.
OdpowiedzUsuń